"Wiem na pewno , że tak jest ponieważ tak mi się wydaje"

sobota, 25 sierpnia 2012

"A man doesn't need a home, all he needs is a shelter."



We wstępniaku przechwalałem się, że skrobnę coś o urokach życia w Krakowie. Najwyższy czas bym to uczynił, bo blog już chwilę istnieje a wpisy, jak dotąd, dotyczą jedynie lotonia po krzokoch.

Jednak, by zebrać materiał do tekstu, bez wspomnianego wyżej biegania nie obyło się. 
Połączyłem przyjemne (trening) z pożytecznym, aczkolwiek niezbyt miłym (i zdrowym) przebywaniem w pewnych rejonach mojego miasta.

O samym biegu rozpisywać się nie będę, wspomnę tylko, że warunki pogodowe były średnie... Już po chwili zaczęła mi zalewać szczypiąca oczy mieszanka potu, soli i krzemionki, co dodało rumieńców całej wyprawie.

Lenistwo skłoniło mą osobę do skorzystania z linii kolejowej w celu skrócenia sobie drogi. Skacząc po podkładach kolejowych niczym pasikonik napotkałem widok, który wprawił mnie w rozterkę.
Mianowicie, z jednej strony torów znajdowała się stadnina koni, a po przeciwnej stronie Całkiem Fajna Koparka grzebiąca coś przy nasypie.

Każdy Prawdziwy Mężczyzna (do których z pewnością się zaliczam) wie, że Całkiem Fajna Koparka stanowi niemożliwy do zignorowania obiekt. Obowiązkowo należy chwilę chociaż obserwować jej pracę, wyobrażać sobie siebie jako operatora CFK, sfocić Ją, jednym słowem: ADOROWAĆ
Niestety miałem ograniczony czas i musiałem szybko wybrać żer dla swego fotoaparatu.

Wybrałem koniki. Ostatecznie w mieście łatwiej spotkać CFK niż stadko zadbanych nieparzystokopytnych. Liczyłem skrycie na to, że zwierzaki docenią mój poświęcenie i ustawią się jakoś fotogenicznie.
Doceniły:

Zajście to jednocześnie zasmuciło i uspokoiło mnie. Jednak nie jestem bohaterem "Truman Show" i świat nie kręci się wokół mnie i moich zachcianek. 
Ruszyłem więc w dalszą drogę.

Już bez przygód dotarłem do głównego celu podróży. Jest to jedno z miejsc, gdzie jak w soczewce skupia się większość cech Krakowa, które sprawiają, że wcześniej czy później opuszczę to miasto (mam nadzieję, że raczej wcześniej niż później ;>).
Mowa o osiedlu "Gotyk" przy ulicy ks. Meyera.
Obrazek zastępuje ponoć tysiąc słów. 

Zdjęcia trzech z wszystkich czterech dróg dojazdowych do osiedla:




Oraz jedynej asfaltowej, łączącej się z al. 29 listopada:


W każdym normalnym kraju/mieście najpierw buduje się drogi, kanalizację, ustala komunikację oraz inną niezbędną infrastrukturę, a dopiero potem stawia się budynki. U nas robi się to troszeczkę inaczej.

Warto dodać, że na terenie blokowiska (które nadal się rozbudowuje) nie ma PRZESTRZENI, bankomatu, szkoły, domu kultury, boiska z prawdziwego zdarzenia, obiektów sportowych itp. zbędnych bzdur.

Za to są takie niezbędne elementy jak:

- pośrodku osiedla, na "skromnej" działce, znajduje się bunkier alias Parafia Rzymskokatolicka Chrystusa Króla z równie"skromną" siedzibą proboszcza. Dzwonnica bunkra przewyższa niektóre bloki.



Dowiedziałem się na miejscu od mieszkanki osiedla, że "czarni" pokazują kto tu rządzi i dzwony napier... co ranka budząc każdego śpiącego w okolicy, niezależnie od tego czy chce tego czy nie.

- ogrodzenia, ogrodzenia wszędzie




W perspektywie mamy:

- jeszcze więcej bloków
- północną obwodnicę Krakowa, która swym łagodnym rykiem będzie kołysała mieszkańców osiedla Gotyk do snu
- może jeszcze jeden kościółek?

To osiedle to katoghetto w czystej postaci.


Dlaczego takie (po)twory budowlane w ogóle powstały i nadal powstają?
Odpowiedź:


Fragment filmu Alejandra Jodorowsky'ego "The Holy Mountain"

Polecam oglądnąć cały film, np. tutaj:



Tyle Gotyku.

Jeszcze perełki (może w przyszłości opiszę je dokładniej).

Rogatki Krakowa, czyli miłych gości ze stolicy witamy kiełbachą i syfem:



Taki balkon (w pasażu, w bloku) to rozumiem, przynajmniej na głowę nie pada:

Oraz prawdziwe cacuszko. Pseudoparczek na Żabińcu:



Nietrudno się domyślić, że ten skrawek zieleni ostał się tylko dzięki linii wysokiego napięcia pod którą się znajduje.



Kilka ławek, brak koszy, trochę śmieci, pokruszone kamulce zamiast porządnej alejki. Miłe uszom brzęczenie sieci energetycznej, plus okazjonalny delikatny łoskot przejeżdżających obok pociągów towarowych. Wszystko to razem tworzy prawdziwie piknikową atmosferę. Czy czegoś więcej potrzeba do szczęścia?
Może tylko przearanżowania infrastruktury do wymogów przepełnionych inwencją i chęciami lokalsów:



Ja już nazywam ten park parkiem Barei.

Jest to park na miarę naszych "krakoskich" możliwości.

A może prościej byłoby przemianować Kraków na Barejów? :>
Bo patrząc na to co się w tym mieście odpier... to nasze kochana władzuchna najwyraźniej się szykuje do takiej operacji.

Chociaż nie. Adekwatniejsze byłoby: "Barejaland". Miasto-lunapark. Podpowiedź dla UMK:
1. Ogrodzić wysokim murem
2. Sprzedawać reszcie świata bilety wstępu do tego cyrku za grubego dolara
3. ???
4. PROFIT!

wtorek, 21 sierpnia 2012

Mocne postanowienie poprawy.

Ostatnimi czasy znudziło mi się nie być morsem.
To się zmieni.

Zacząłem od pryszniców w zimnej wodzie. Wg artykułu na Wikipedii niewiele to daje, ale pozwoli na dłuższe przebywanie w lodowej kąpieli, a poza tym zawsze to jakaś oszczędność na prądzie/gazie.

Na razie zimne ablucje przychodzą mi łatwo. To z pewnością ulegnie zmianie gdy się trochę oChłodzi ;).
Ale jestem dobrej myśli, jeśli tylko mój słomiany zapał nie stanie mi na przeszkodzie, to zostanę skończonym Morsem.

Oczywiście nie po to, by zyskać zwiększoną odporność na infekcje, zdrowie, poprawę wydolności i inne pierdoły. Tego już mam w nadmiarze ;>.

Celem przedsięwzięcia jest możliwość wyprawiania takich brewerii jak Pan na zamieszczonym filmiku:





Którego jestem fanem od dłuższego czasu.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Bieg pod Radziejową 2012.

Jak postanowiłem, tak zrobiłem.
Pobiegłem pod Radziejową.

Przyjechałem do Piwnicznej trochę za wcześnie, by mieć pewność, że zdążę się zapisać na zawody.
Udało się bez problemu. Cud miód i orzeszki.


Atmosfera przed startem była taka sobie. W lekkiej mżawce snułem się trochę bez sensu w okolicy startowej. Urozmaiceniem oczekiwania była obserwacja przygotowań do turnieju w piłce kopanej na boisku obok oraz innych biegaczy.
Dużą przyjemność dało mi obserwowanie kilku "cyborgów" podczas zakładania "pancerzy". Kolejne warstwy super odzieży, pasy, bandoliery z buteleczkami z płynem, nerki itp. Neat.
Jeszcze większą przyjemność sprawiało mi wyprzedzanie ich na trasie ;>

Tak a propos. Firmy produkujące cały ten sportowy chłam mają łeb na karku. Naprawdę.

Przykładowo: sprzedajmy ludziom spodenki i kurtałki do biegania w których nie ma ani jednej kieszonki. Następnie za ciężkie pieniądze oferujemy biegaczom "niezbędny" szpej do noszenia tych wszystkich rzeczy, które z powodzeniem można by powkładać do nieistniejących, niestety, w "stroju biegowym" kieszeni.

Nie dziwota, że tak zakręceni ludzie pytają mnie na treningach: "A ty gdzie masz strój biegowy?"
Odpowiadam, że chciałbym ich zapytać o to samo.
A biznes się kręci :).

Dla ścisłości: wystąpiłem w spodenkach z kieszeniami i plecakiem (o zgrozo!) rowerowym z wkładem od camelbacka. Dodatkowo czapka z daszkiem + gps + fotoaparat. Buty i koszulka termo z Kalenji.

Ale dość już hejtowania. Każdy biega jak lubi i w czym lubi.

To były moje pierwsze prawdziwe zawody w biegu górskim. Mam skłonności do nadmiernego odwadniania się podczas wysiłku, więc na wszelki wypadek nalałem do camelbacka 1,5 litra izotonika, licząc na to, że jeśli wychłeptam swój zapas, to uzupełnię płyny na którym z punktów nawadniania na trasie.
To była bardzo dobra decyzja. Napitku wystarczyło na cały wyścig a pełna samowystarczalność pozwoliła mi urwać trochę cennych sekund i wyprzedzić kilka osób, które zwalniały/zatrzymywały się przy punktach z wodą.



Wystartowaliśmy o 11:00. Początkowe kilometry przetruchtaliśmy asfaltem i praktycznie po płaskim. Po kilkunastu minutach minutach trasa odbiła w prawo i zaczął się podbieg, a następnie, dla większości zawodników, w tym mnie, marsz pod dość konkretne wzniesienie.
Konkretne, ale nie tragiczne.





Po pewnym czasie zaczęło się  nieco wypłaszczać i wbiegliśmy w chmurę.


Napierałem, systematycznie, powolutku wyprzedzając konkurentów aż do, bodajże, 11 kilometra gdzie zaczął się zbieg. Tu już nie było czasu na robienie zdjęć. Trzeba było pędzić w dół, uważając na to, gdzie się stawia stopy na błotnisto-kamienistych ścieżkach, oraz jednocześnie zważać na oznaczenia trasy, która w kilku miejscach potrafiła nieoczekiwanie odbić w którąś stronę od głównego szlaku.

Nota bene, w mojej przytomności, kilku zawodników pomyliło się w jednym z takich miejsc i stracili trochę czasu naprawiając swój błąd. Wołałem za nimi, ale nie wiem czy ktoś z nich mnie usłyszał.


Trochę szkoda, że organizatorzy nie pokusili się o puszczenie zawodników tą samą trasą, ale w przeciwnym kierunku, ponieważ zbieg wiódł terenem trudniejszym i bardziej stromym. Gwarantowałoby to ciekawszą walką na podbiegu :).
Może w przyszłym roku tak będzie.

Do mety dobiegłem z pełną prędkością. Pamiątkowy medal, oddać chipa, ubrać się w coś cieplejszego, umyć, najeść się posiłkiem regeneracyjnym wliczonym w opłatę za imprezę i nawodnić.

Mój czas to 2h,23min,07s brutto. Chyba nieźle jak na gościa mającego generalnie wywalone na plany treningowe, diety biegacza oraz niestroniącego od mocniejszych trunków i od słodyczy ;>.




Nastrój wokół biura zawodów nadal ponurawy z powodu przybierającego na sile deszczu. Mógłbym jechać już do domu, ale chciałem zostać na ceremonii rozdania nagród, ponieważ jest to w dobrym tonie, a poza tym skrycie liczyłem, że uda się mi coś wygrać w losowaniu. Płonne nadzieje!

Miałem więc jeszcze sporo czasu aby uskutecznić spacer nad Popradem, podczas którego zająłem się gapieniem na polujące czyżyki, obserwowaniem pozostałych biegaczy i strzelaniem fot.






Galopada po kretowiskach coraz bardziej mi się podoba, więc nie omieszkam "uświetnić" swoją osobą: MOUNTAIN MARATHON 2012, edycja 4 - Bieg na Stare Wierchy (973 m)



piątek, 10 sierpnia 2012

Przeprawa na Prehybę.


W poprzednim poście wspominałem o wyzwaniu na Endomondo w którym brałem udział. Zadeklarowałem się, że machnę 250km w lipcu i udało się. Z nawiązką. 266,53km zaliczone, co dało mi 263 miejsce na 18 200 uczestników.
Warto dodać, że zwycięzca "ubiegał" 1101 km... Można się nabawić kompleksów :).
Jeśli ktoś jest ciekaw, może to sprawdzić tutaj: Ass on Fire


Podczas urlopu w Tylmanowej miałem zaplanowane dwie wycieczki biegowe. Jedną na Prehybę, drugą na Turbacz.
Zrealizowałem tylko tą pierwszą, Turbacz musi zaczekać na lepsze czasy :)

Ale do rzeczy.
Zaplanowałem trasę wiodącą z Tylmanowej na Prehybę i z powrotem. Nie lubię wracać tą samą drogą, ale nie miałem możliwości inaczej zaplanować tej wycieczki. Dystans do pokonania to 32km, Prehyba ma 1175m wysokości, ale startowałem z 500m n.p.m. więc miałem fory na starcie.

30lipca, godzina 7.53, warunki wymarzone, mokro, mgła, temperatura ok. 18 stopni. W plecaku 3 butelki Oshee, 2 chałwy, apteczka, jakieś pierdoły. Stoję na granicy lasu, pod pierwszym pagórkiem.

Słitaśna self-fociunia przed startem ;>.



Zeruję gpsa i start!
Pędzę! Ale po chwilce stop. Ślimaczek :)


Ja mam jakieś zboczenie do chtonicznych zwierzów.



No i jak to zwykle bywa w polskich pagórach, minęła chwilka mała i bach! Jestem na papieskim szlaku. Sam papa też wyłonił się z mgły na uroczej polance. Nieśmiało przycupnął na głazie i uśmiechnięty patrzył gdzieś w dal otworkami źrenic. Nie mogłem się powstrzymać od wspólnej foty.




Tu mała dygresja. Już parę lat temu moja żona zauważyła, że o wiele łatwiej byłoby wszystkie szlaki górskie nazwać papieskimi, a tylko nieliczne, w drodze wyjątku, pozostawiać bezimiennymi. No i obowiązkowo krzyż na każdym, choćby najmniejszym wzniesieniu. Koniec dygresji.

No i w końcu można rozwinąć pełną prędkość. Bo chwilowo w dół prowadzi szlak i po płaskim. Biegnę więc i podziwiam widoki.




No i pokarało mnie za pana papieża. Wcześniej i później biegłem z pełną prędkością z różnych wzniesień i nawet się nie potknąłem. A na płaskim, w pobliżu czerwonego szlaku wy...ciąłem niezłego orła poharatawszy nieco siebie i odzież.
Oferma ze mnie.





Reszta drogi na Prehybę upłynęła mi bez przygód, mgła nie ustąpiła do samego końca. Mi to odpowiada, bo uwielbiam taką pogodę. Zresztą nie pojechałem w góry dla pejzaży tylko napierać i na grzyby :)

Do celu dotarłem po 2h i 37min. Czas trochę słaby, ale biegłem z obciążeniem i przeszkadzajkami w postaci gpsu i aparatu. A to fotkę zrobić, a to statystyki sprawdzić :). Gdy się robiło trochę pod górę, pokusa by sięgnąć po którąś z elektronicznych zabawek była bardzo silna.

Zapomniałem dodać, że drugim celem wycieczki było znalezienie dwóch skrzynek geocashowych w okolicy szczytu Prehyby. Jednak przez to, że zaspałem rano, zapomniałem wprowadzić koordynaty keszów do gpsa... Każdego kto nie wie co to jest geocaching, odsyłam tu: geocaching.pl Ze swej strony polecam tą zabawę. Wciąga jak bagno :).

Posiłek regeneracyjny + nawodnienie się, parę fot i czas ruszać w drogę powrotną bo czas płynie nieubłaganie.



Postanowiłem nadrobić straty w statystykach w drodze powrotnej. Biegłem kiedy tylko mogłem, szczególnie na stromych zejściach. Poprawiłem wyniki, ale był to błąd.
Przede wszystkim "załatwiłem" nogi, co na ostatnich kilometrach dało mi się mocno we znaki. Szkoda kolan na takie wygłupy, szczególnie, że ryzyko upadku i kontuzji wysokie.
Poza tym, podczas jednego zbiegu skondensowana para wodna w aparacie pozbawiła mnie możliwości robienia zdjęć. Może to i lepiej, że tak się stało :).

Do punktu startu dotarłem (trochę kulejąc) po 5g:09m:23s. W tym około godzina postoju. Wynik mógłby być lepszy, ale tak wyszło.



Linki do albumów:

Kolejny wypad w pagórasy już jutro. Zdecydowałem się wziąć udział w Biegu pod Radziejową. Trzymajcie za mnie kciuki :).




 

sobota, 4 sierpnia 2012

1 część relacji z VII edycji Militarnego Rajdu Zadaniowego 24h Commando

Chwilowy brak mojej pisaniny spowodowany jest moim byczeniem się na urlopie w okolicach Gorców i Pienin.
"Ubiegałem" tu już nieco materiału na kolejne wpisy, które zamieszczę po powrocie do Krakowa

Ale, zanim to nastąpi, by moje poletko nie leżało odłogiem, zamieszczę pierwszą część sprawozdania z Rajdu 24h Commando.

Czym jest Rajd? Posłużę się cytatem ze strony organizatora:
Formuła Rajdu opiera się na marszobiegu na orientację. Na trasie dwuosobowym drużynom przyjdzie zmierzyć się z różnego rodzaju zadaniami i przeszkodami. Wymagająca marszruta i szeroki wachlarz konkurencji wyłoni najbardziej wszechstronny zespół. Zadania Rajdu obejmują swoim zasięgiem takie dziedziny jak: strzelectwo, ratownictwo, sporty wodne, survival, nawigacja, pokonywanie przeszkód ...
Była to 7. edycja zawodów, która odbyła się w dniach 28-29 maja 2011 w niedalekiej odległości od Poznania. Wystartowałem tam w barwach Formacji Śląsk - grupy paramilitarnej do której mam zaszczyt należeć. Trasa piesza wynosiła ok. 70km, dystans wodny 8km.
Wszystko zaczęło się w muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie...


Start: 10:00, na kopii statku w muzeum Fiedlera.
Zadanie: odszukać na terenie muzeum odpowiedzi na ok. 8 pytań
.

Pierwszą znajdujemy od kopa, jest na tablicy informacyjnej na statku. Po resztę trzeba się już nabiegać. Kilka odpowiedzi znajdujemy szybko. Z innymi idzie ciut wolniej. Jeszcze jakaś wycieczka właśnie wtedy władowała się do budynku muzeum. Ja na bezczelnego podpytuję pracownika muzeum, który akurat się napatoczył. Bardzo nam pomógł.
Ze wszystkimi odpowiedziami lecimy do orgów. Mamy koordynaty!
No i na samym początku daję ciała, bo podupiły mi się kierunki na mapie i zaczęliśmy lecieć w przeciwną stronę. Na szczęście szybko naprawiamy nasz błąd i z resztą Formacji biegniemy wzdłuż rzeki na następny punkt, czyli...

Kajaki.
Startujemy spod mostu. Dostajemy koordynaty w górze rzeki. Dużym ułatwieniem jest to, że trzeba u organizatora potwierdzić, czy wyznaczyło się dobre współrzędne. Plecaki na polecenie orga zostawiamy. Biorę małą wodę i mapę. Wrzucamy na siebie kapoki, znosimy kajak do wody i jazda! Slalomami... spowodowanymi tym, że przez pierwsze kilka minut siłowałem się ze sterem, którego jak się okazało, nie było :>
Ponadto, był to mój "pierwszy raz" w kajaku. Na początku nie idzie mi to wachlowanie wiosłem. Ochlapuję się kilka razy, zaczepiam często o piórko Gryzlaka. Powoduje to wymianę "uprzejmości" między nami.
Ale po pewnym czasie łapiemy wspólny rytm, wyrabiam się.
Na rzece wyprzedza nas kilka drużyn ale nie zamartwiamy się tym. W końcu docieramy do "portu".
Nowe współrzędne. Musimy dupić ok. 3km do następnego punktu. Gryzly poznaje namiary na...

Park linowy.
Na ten punkt biegniemy jeszcze z Marynarzem i Marzanem. Po drodze lekka zamota. Nie możemy się zdecydować, czy biec wzdłuż strumyka ścieżką (tak jak Yszek i Paton), czy dalej jezdnią, którą poleciało dwóch zawodników przed nami. Wariant ze strumykiem wygrywa. I dobrze wybraliśmy. Po chwili ukazują się nam słupy parku linowego. Tuż przed wejściem na obiekt jestem za Marynarzem, ale przecież rywalizujemy, prawda? Wyrywam naprzód i oznajmiam orgowi numer naszej drużyny. Jesteśmy pierwsi w kolejce.

Krótkie przeszkolenie i wchodzimy na pierwszą przeszkodę. Gryzly wchodzi pierwszy. Ze wszystkimi zadaniami radzi sobie świetnie. Paton z Yszkiem, którzy dotarli o wiele wcześniej przed nami, idą jak burza. Ja lezę w miarę dobrze, aż dochodzę do szczególnego rodzaju przeprawy linowej...
Która mnie dosłownie miażdży. Wszystko w tym parku jest już rozwiertuchane i luźne. Pętle z liny przy przenoszeniu ciężaru ciała z jednej stopy na drugą podjeżdżają wysoko. Nie mogę uwolnić stóp z pętli. Prawdopodobnie tam załatwiam sobie kontuzję biodra, która mocno da mi się we znaki w dalszej części rajdu.
Obcierając ramiona o stalowe linki pełznę do końca. Udało się. Następne etapy parku są już łatwe.
Końcowy zjazd, podbieg do oczekującego Gryzlaka i...

Znowu kajaki.
Wracamy do "portu". Bez przygód docieramy na miejsce, wybieramy sobie lepszy pojazd, wiosła i kapoki. Mamy się udać w dół Warty póki nas ktoś nie przejmie. Nam to pasuje. Na luzie płyniemy z prądem, gadając o pierdołach.
Mijamy most, spod którego wystartowaliśmy. Luzik się skończył jakiś czas temu gdy okazało się, że ktoś nas goni. Prześciga nas jakaś drużyna albo dwie, nie pamiętam już. Widać jak ktoś z brzegu pod lasem macha do nas. Czyli kolejny punkt i koniec kajakowej laby. Tuż przed przybiciem do brzegu wyprzedzają nas Marynarz z Marzanem. Dzięki temu mamy okazję zobaczyć jak Marzan bierze niezamierzoną kąpiel.
Wyciągamy kajaki na brzeg, dostajemy z powrotem plecaki. Żrę batona, nawadniam się. Gryzly czyni podobnie. Czekamy.
Obserwujemy jak sobie radzą inni na kolejnym punkcie, którym jest...

Rozpoznanie typów broni i kamuflażu.
Czekamy i czekamy... 2 drużyny przed nami dostają karniaki, jakieś przebieżki i kary czasowe. Mija chyba pół godziny. Zdążyliśmy udzielić jeszcze małego wywiadu jednemu z orgów z kamerą.
W końcu nasza kolej.
Podchodzimy. Zadanie: rozpoznać typy kamuflażu i broni.
Z kamuflażem radzimy sobie dobrze. Z bronią idzie nam jak po maśle. Rozkładanie kałacha i p99 też poszło gładko.
Kolejne koordynaty, będę nawigował. Udajemy się w dół rzeki w okolice...

Małego bajora.
Docieramy bez przeszkód na wyznaczone miejsce, biegnąc szlakiem. Org każe nam czekać przy samochodzie dostawczaku. Gryzly wkurza się o to, że straciliśmy 30 min w stosunku do poprzedzającej nas drużyny na punkcie z bronią, mimo, ze na kajakach mieliśmy stratę do nich może 2 min. Ja optymistycznie twierdzę, że może się to później wyrówna. Jednak jak czas pokazał Gryzlak miał rację. Punkt z bronią był to jeden duży zgrzyt w b. dobrej organizacji Rajdu.
Na dłuższe dywagacje nie ma czasu. Podchodzi do nas ktoś z obsługi i daje nam do rozwiązania łamigłówkę, żeby się nam nie nudziło. Dwa złączone ze sobą w przemyślny sposób elementy metalowe, które trzeba rozłączyć (bez użycia siły ;>). Mamy na to pół godziny. Gość nie zdążył od nas nawet odejść a Gryzly już wręczył mu oba, rozdzielone elementy. Skubana bestia.

W końcu podbiegamy na właściwy punkt. Jeden z nas ma, tak jak stoi, podpłynąć na dętce od traktora do 7 baniaków na powierzchni bajora i przedyktować to co tam znajdzie partnerowi z drużyny.
Oddaję Grylemu mapę i wskakuję na dętkę. Pływam od baniaka do baniaka. Jest mi błogo. Szczegółowo dyktuję Gryzlemu, to co było na nich nagryzmolone. Nazwiska aktorów, jakieś symbole graficzne. Nie pomijam niczego, sądząc, że te informacje przydadzą się w dalszej części rajdu. Niestety myliłem się. Nikogo z orgów nie interesowało czy uśmiechnięta buźka miała oczka z kropek czy z kółeczek.
Z żalem wychodzę z wody. Ociekam nią, ale to dobrze. Będę miał zapewnione chłodzenie. Przyda się, bo następny punkt jest położony ok. 6km w linii prostej na wschód. Będzie trochę biegania.

Szybko ustalamy marszrutę. Wybiegając z punktu spotykamy Marzana i Marynarza. Mimo,że byli przed nami na punkcie z bronią, musieli się pogubić w drodze na kolejny punkt i teraz maja do nas sporo straty. No cóż. Ces't la vie...

Zdjęcia organizatorów z Rajdu:
zdjęcia 1
- zdjęcia 2
- zdjęcia 3


Link do naszej galerii.