Mimo, że gps i
drogowcy robili co mogli bym nie zdążył na czas, to jakoś-takoś się udało.
Zaparkowałem swego zielonego złoma pod płotem
jakiegoś domu i podpełzłem do biura zawodów odebrać pakiet startowy.
Zawoja
przywitała mnie ciepłem, wiatrem i słabym deszczykiem. Cel
biegu, czyli Diablak, pokryty był częściowo śniegiem. Neat.
Ważne! Przed przeczytaniem reszty wpisu kliknijcie w poniższy obrazek:
Na drzwiach
ośrodka w którym mieściło się centrum dowodzenia jakaś dobra dusza naczepiła
kartkę z informacją, że tam na górze ździebko
wieje (70km/h), a odczuwalna temperatura to -5C. Dobrze, że wziąłem czapę i
rękawiczki, przydały się.
Wróciłem do auta
przebrać się i przepakować. Następnie, podczas gdy inni biegacze już pół
godziny przed startem truchtali
rozgrzewając się, ja zwiedzałem okolicę żując chałwę jak muflon jaki i
podziwiałem widoki.
W końcu wybiła
10:00 i poszły konie po betonie! Ciężki idiota. Zamiast biec spokojnie przez
pierwsze kilometry, zachciało mi się
wyrwać do przodu niczym ranny lejeń. Zaowocowało to tym, że po pierwszych
podbiegach szybko straciłem parę, zapewne dostarczając nieco radochy biegaczom których wcześniej wyprzedziłem. A
teraz oni, rączo
wyrywający do przodu, zostawili mnie w tyle. Należało mi się :)
Dopiero pod
schroniskiem Markowe Szczawiny odzyskałem pełnię sił. Niestety, zaczęła się
konkretna stromizna i już nie było za bardzo możliwości wyprzedzania...
...choć kilka osób
przegonić się udało. Jednak, gdy zostawiłem za sobą ostatnie kępy kosodrzewiny,
to nie ściganie było mi głowie - tylko
jak najszybsze założenie rękawic i czapki. Wiało przepotężnie.
Chęć lansu była
jednak silniejsza niż wicher. Poskutkowało to tym, że jedną dłonią zakrywałem otwór
gębowy przed wiatrem który
dosłownie dusił, drugą zasłaniałem ucho od strony nawietrznej (inaczej
wydmuchałoby mi galaretę z czaszki), a
trzecią ręką trzymałem aparat, którym nakręciłem filmik pod tytułem:
"Gdzie jest kur... mój medal?"
Obraz może nie jest najwyższych lotów, ale za to ma epicką ścieżkę dźwiękową. Doceńcie mój
wysiłek i oglądnijcie. Najlepiej z podkręconymi basami i głośnością na fula.
Film Fascynujący:
Swoją drogą
podziw dla ludzi którzy wbiegli na Diablaka w krótkich spodenkach, butach i
bezrękawniku. Ja osobiście po strzeleniu
kilku fot spieprzałem stamtąd jak najszybciej, bo zaczynałem zamarzać mimo
wiatrówki, czapki i rękawiczek.
Jak już zacząłem
spieprzać to już mi tak zostało, więc migiem, pędem dotarłem do punktu startu,
robiąc tylko przerwę na spożycie wody
ze strumyka i na jedno zgubienie się.
Zrobiłem
20 kilosów z hakiem. Trasa tutaj:
Podbiłem jeszcze
do biura zawodów, ponieważ w opłatę za bieg wliczony był talon na żarełko, ale
okazało się, że była to zupa z
trupa (z mięsem) dla jedzących inaczej, więc nie skorzystałem.
Szkoda, tym
bardziej, że na ostatnim Chaszczoku w Krakowie rozlewano pyszną breję
bez żadnego truchła w środku i nikt z
tego powodu nie ucierpiał ani nie
narzekał. Wręcz przeciwnie.
W biegu na Babią
Górę zająłem przezaszczytne 85 miejsce z czasem 1h26:40. Gdyby nie
początkowe kozaczenie może by było trochę lepiej.
Nie miałem już w
Zawoi nic więcej do roboty, więc tradycyjnie udałem się nad najbliższą rzeczkę,
gdzie zająłem się ablucjami,
podglądaniem przyrody oraz mizdrzeniem się do aparatu.
Nakupiłem jeszcze
oscypków, bundzu i sru do domu.
Galeryjka fot:
A w niedzielę
rano nagle ocknąłem się na 4 Bytomskim Półmaratonie, gdzie niespodziewanie
zrobiłem swoją życiówkę: 1:41m:28sek.
Nie
ma się jednak czym chwalić, bo:
- trasa biegu była ponoć krótsza o kilkaset metrów
od regulaminowej długości
półmaratonu
- wystartowałem tam na doczepkę, co jest zjawiskiem źle postrzeganym w środowisku biegaczy, więc więcej tego nie zrobię
Na usprawiedliwienie dodam, że byłem
samowystarczalny, biegłem ze swoim napitkiem oraz
brońcie bogowie nie wziąłem medalu na mecie co ponoć się niektórym mechesom
zdarza.
On przeprasza.